Rozdział 22

Gdyby ktoś zapytał nas o jedno, najbardziej emblematyczne miejsce na Majorce, to mielibyśmy z tym pewien problem. Może na początku wskazalibyśmy na Katedrę La Seu, chyba najczęstszy motyw na popularnych magnesach i widokówkach, ale obawiam się, że szybko dopadłyby nas wątpliwości. A może jednak przylądek Formentor, a może zjawiskowa Valldemossa czy też któraś z bajecznych zatok lub plaż z szafirową wodą? Im dalej w las, tym więcej drzew. Im głębsza studnia, tym ciemniej. W przypadku Teneryfy nie zastanawialibyśmy się ani sekundy i właściwie dziwnym wydaje się fakt, że dopiero w tym miejscu mojej opowieści postanowiłem oddać mu cześć i chwałę oraz inne należne honory. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Wulkan Teide panuje bowiem niepodzielnie nad Teneryfą niczym starożytny satrapa, pan i władca. Trzeba jednak przyznać, że ten status słusznie mu się należy, bo to przecież głównie dzięki ożywionej działalności jego przodków sprzed milionów lat, wyspa najpierw wynurzyła się z atlantyckiej kipieli, a potem podlegała nieustannemu formowaniu, by wreszcie kilkadziesiąt tysięcy lat temu, już przy jego aktywnym współudziale, osiągnąć dzisiejszy kształt. Wulkan tak się zagalopował w erupcyjnym szale i ciągłym wypiętrzaniu się, że dopiero kiedy osiągnął wysokość 3718mpm, co uczyniło go najwyższym szczytem nie tylko Hiszpanii, ale i wszystkich atlantyckich wysp, dał sobie spokój i spoczął na laurach. Od ponad stu lat zadowala się już tylko przyjmowaniem należnych hołdów i celebracją swojego majestatu i tylko sporadycznym pomrukiwaniem przypomina, że ciągle jest wulkanem aktywnym i lepiej nie wprawiać go w zły nastrój.

Pico del Teide – bo tak brzmi jego pełna nazwa – jest doskonale widoczny z większości obszaru Teneryfy. I odwrotnie, z jego szczytu rozpościera się wspaniała panorama na prawie całą wyspę. Pod warunkiem jednak, że akurat nie schował się pod pierzynką z orzeźwiających chmur, co zdarza mu się nadspodziewanie często. Widać bardzo w tym zagustował, bo bywało nawet, że nad całą Teneryfą i po kres oceanu niebo było nieskazitelnie błękitne, a wulkan i tak nie wyściubił nosa spod nie wiadomo skąd przygruchanej chmury. Z basenu w naszym Atlantico mieliśmy doskonały, niezmącony żadnymi „zdobyczami cywilizacyjnymi” widok na jego Wysokość, więc na przestrzeni ponad pięciu miesięcy, mogliśmy oglądać go we wszystkich odsłonach. Najczęściej nurzanie się w chmurach przeplatał kąpielami słonecznymi, choć tak około połowy lutego, prawdopodobnie w ramach krioterapii, na ponad miesiąc przykrył się śnieżną czapą. Jego majestat wydawał się wtedy jeszcze bardziej wzniosły, wszak siwizna dodaje powagi. Ale też postarza, więc przed ponownymi igraszkami z chmurami usunął śnieg ze swojego czubka. Mądry wulkan. Nie po to harował ciężko kilkadziesiąt tysięcy lat, żeby teraz nie móc spijać śmietanki. Chociaż na starość niech sobie poużywa.

Być na Teneryfie i nie zaliczyć Teide to mniej więcej tak jakby zwiedzać Szkocję i nie degustować whisky w którejś z niezliczonych destylarni. I nie ma w tym powiedzeniu krzty przesady, co przekłada się na konkretne liczby. Park Narodowy Teide o średnicy około piętnastu kilometrów, obejmujący teren wokół wulkanu, jest najczęściej odwiedzanym parkiem w Europie i drugim na świecie. Nic zatem dziwnego, że wycieczka na wulkan była żelaznym punktem programu zwiedzania przygotowanego dla Adama. Ponieważ w tym dniu mieliśmy jeszcze zaplanowane safari z delfinami, wstaliśmy wcześniej niż zwykle i po szybszym niż zazwyczaj zjedzeniu śniadania i porannych rytuałach ablucyjnych, ruszyliśmy wynajętą fiestą w kierunku autostrady, gdzie po pokonaniu krótkiego odcinka skręciliśmy w prawo, w pierwszą z licznych dróg biegnących pod górę. Zanim w ciągu niespełna godziny dostaniemy się na wysokość 2356 m n.p.m. na parking przy dolnej stacji kolejki linowej, którą wjedziemy prawie na sam szczyt Teide, mijamy kilka stref występowania roślinności. Od pustynnej lub półpustynnej na naszym południu, po wysokogórską. Najbardziej zafascynowała nas strefa bujnego występowania sosny kanaryjskiej. Głównie z uwagi na łudzące podobieństwo do naszych dróg górskich biegnących pośród lasów sosnowych. Bez trudu mogliśmy sobie wyobrazić, że w jakiś ściśle tajny sposób teleportowano nas w Karkonosze i za chwilę, za kolejnym zakrętem wyłonią się przed nami pierwsze zabudowania Szklarskiej Poręby lub Karpacza. Prawie dostrzegałem znajomy parking, z którego prowadzi szlak do wodospadu Szklarka. Sosna kanaryjska, oprócz zdolności przywoływania w nas sentymentalnych obrazów, wyróżnia się też tym, że jest najbardziej ognioodporną sosną na świecie i że doskonale daje sobie radę z suszą, absorbując w razie potrzeby przy pomocy swoich długich, miękkich igieł wodę z wilgotnej mgły, często zasnuwającej wysoko położone tereny.

Powyżej 2000 metrów zaczynają się równiny kaldery Las Canadas. Rzeki zastygłej lawy, prastare kratery i niesamowite formacje skalne tworzą iście księżycowy krajobraz. Liczne punkty widokowe ułatwiają podziwianie nieziemskich widoków. Dlatego po przybyciu na miejsce, najpierw zaliczyliśmy krótki spacer szlakiem najbardziej spektakularnych miejsc, dokumentując wszystko euforycznym robieniem zdjęć. Tę niesamowitą scenerię dość często wykorzystywali filmowcy. Powstały tu sceny, między innymi, do Gwiezdnych Wojen i Planety Małp. Potem kupiliśmy bilety w kasie i po kilkunastu minutach oczekiwania weszliśmy do wagonika kolejki linowej. Na wysokość 3555 metrów kolejka jedzie około ośmiu minut. Dla niektórych tylko osiem minut, dla innych aż osiem minut. Dla mnie i żony jedno i drugie, ponieważ z każdą upływającą minutą wzrastał w nas poziom zupełnie przeciwstawnych emocji. Jednocześnie zachwycaliśmy się wyłaniającą się stopniowo coraz rozleglejszą panoramą, niepokoiliśmy nadmiernym jak dla nas kołysaniem się wagonika spowodowanym wzmagającym się wiatrem i współczuliśmy Adamowi widząc jego coraz bardziej rzednącą minę. Jego zmagania z lękiem wysokości trwały w najlepsze. Szala zwycięstwa przechylała się to w jedną, to w drugą stronę, o czym świadczyły zmieniające się kolory jego twarzy. Właściwie dwa kolory, bowiem naprzemiennie pojawiały się zdrowy rumieniec i niepokojąca bladość. W takich właśnie sytuacjach minuty wloką się w nieskończoność, a pojęcie względności w kontekście tempa upływu czasu znajduje empiryczne uzasadnienie. Niestety, żadne słowa otuchy czy inne zabiegi nie były w stanie mu pomóc. Jakoś przetrzymał te osiem minut, chociaż po opuszczeniu wagonika wyglądał jak pacjent po zabiegu kolonoskopii bez znieczulenia. Przysiadł niezwłocznie na najbliższym kamieniu i przez kilka minut dochodził do siebie, głęboko oddychając. Na szczęście w jego wieku organizm regeneruje się błyskawicznie i po tych kilku minutach był już w pełni gotowy do zmierzenia się z niezwykłością Teide.

Tego dnia wulkan był dla nas wyjątkowo łaskawy, gdyż postanowił zaprezentować nam swoje różne oblicza. Będąc na stronie południowej, mogliśmy upajać się wspaniałą panoramą wyspy i atramentowym odcieniem okalającego ją oceanu. Słońce w najlepsze bawiło się kolorami. Księżycowy krajobraz w bezpośrednim sąsiedztwie wulkanu mienił się mnóstwem odcieni rdzy, brązu i szarości, a rozrzedzone powietrze falowało w przedziwny sposób, wzmagając jeszcze poczucie niezwykłości. Przechodząc wytyczonym szlakiem na stronę północną, najpierw poczuliśmy przenikliwy chłód i wzmagającą się wilgoć, a potem ujrzeliśmy przyczynę tego zjawiska, czyli gęstą warstwę chmur ciągnącą się po kres widnokręgu. Nie można było znaleźć bardziej namacalnego dowodu na podział wyspy na dwie strefy klimatyczne. Ich granicę wyznacza centralny łańcuch górski. Nieco chłodniejsza, bardziej wilgotna i przez to zachwycająco zielona północ oraz gorące i suche południe. Chmury kłębiły się niemal u naszych stóp, tworząc fantastyczne obrazy. Nasza wyobraźnia znowu pracowała na najwyższych obrotach, dostrzegając podobieństwo bądź to do sielskich, zimowych pejzaży Chełmońskiego, bądź to do bezmiaru wiecznej zmarzliny stref polarnych z jego cudownymi lodowymi tworami rzeźbionymi przez naturę. I ta czarowna cisza, która doskonale współgrała ze śnieżnymi wytworami naszej wyobraźni i która miała taką siłę rażenia, że nawet u prostaczków czyniących na ogół rozgardiasz w każdych okolicznościach, następował jakby przebłysk rozumu i milkli lub przynajmniej skręcali potencjometry strun głosowych o kilka poziomów.

Aby dojść na sam wierzchołek Teide, żeby zobaczyć wnętrze krateru, trzeba dodatkowo pokonać ponad 150-metrowy odcinek specjalnie wytyczonego, dość stromego szlaku. Kilka lat temu wprowadzono obowiązkową rezerwację tego zamierzenia przez Internet, limitując liczbę chętnych, aby szlak przestał w niektórych okresach przypominać deptak w Ciechocinku. Odradziliśmy Adamowi tej wspinaczki z kilku powodów. Najbardziej prozaicznym był brak czasu, gdyż to dodatkowe dwie godziny i moglibyśmy nie zdążyć do Los Gigantes nawet na ostatni stateczek wypływający na delfiny. Innym powodem była wypływająca z naszego doświadczenia konstatacja, że gra niewarta jest świeczki. Podczas naszej pierwszej bytności na Teneryfie, wiele lat wcześniej, wspięliśmy się na krawędź krateru i oprócz świadomości, że tego dokonaliśmy, nie wiązało się to z przyjemnym doświadczeniem. Na tej wysokości powietrze jest już tak rozrzedzone, a ciśnienie tak niskie, że najdrobniejszy wysiłek fizyczny powoduje dyskomfort w postaci mocno przyśpieszonego pulsu. Często ma się wrażenie rozsadzania głowy, a niekiedy też niepokojącego ucisku w klatce piersiowej. Nie pamiętam, czy byliśmy wtedy na małym kacu, który jak wiadomo, zwęża naczynia krwionośne i potęguje takie doznania. To całkiem możliwe, bo korzystając z przywilejów młodości, chłonęliśmy wtedy życie jak gąbka. Poza tym krater nie wyróżniał się jakimś spektakularnym wyglądem. Przypominał z grubsza jakieś żwirowisko lub hałdy żużla. Jednak najważniejszym powodem na „nie” był niewyobrażalny smród wydobywającego się z jego wnętrza dwutlenku siarki. Przytaczane na ogół porównania ze zgniłymi jajami tylko w części oddają skalę zjawiska, choć może i w kwestii powonienia kac pełnił wówczas funkcję eskalatora wrażeń.

Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem tak. To niezwykłe i mocno refleksyjne przeżycie, gdy człowiek niespodziewanie doświadcza ponadczasowej mądrości tego rodzaju powiedzonek. Nagle coś, co uważaliśmy za zwykły banał, nabiera głębszego znaczenia. Trzeba z należytą pieczołowitością celebrować takie chwile objawień, przede wszystkim ze względu na rzadkość ich występowania, a wiadomo, że na ogół co rzadkie, to cenne. Jak diamenty lub wygrana z Niemcami w piłkę nożną. Tym bardziej że życie im dłuższe, tym z większą natarczywością weryfikuje nasze dotychczasowe wyobrażenia o tym, co jakoby posiadało ponadczasową i głębszą wartość. W rezultacie, w większości myślących głów zachodzi proces przewartościowania. Rzeczy, zdarzenia i ludzie, którym przypisywaliśmy cechy wybitne i unikatowe, często okazują się jednym wielkim banałem. I żeby nie zostać na starość zgorzkniałym cynikiem, warto nieustannie pracować nad umiejętnością wyławiania z życia tych rzeczywistych perełek, chwytania ulotnych chwil szczęścia, dostrzegania jego słonecznej strony i innych tego typu rzeczy, które podtrzymywałyby w nas wiarę w jego sens.

Takie właśnie doświadczenie z gatunku niewiarygodnych, szokująco celnie ilustrujące powiedzenie o górze i człowieku, przytrafiło się mojej żonie akurat podczas zwiedzania Teide. Przechodziliśmy wąską ścieżką na północną stronę, koncentrując się na podziwianiu panoramy i sprawnym omijaniu wulkanicznych kamieni gęsto pokrywających szlak. Mijaliśmy turystów idących z naprzeciwka, najczęściej Brytyjczyków notorycznie mylących kierunek ruchu. Nie zwracaliśmy na nich uwagi, dopóki któryś nie stanął nagle tuż przed nami ze zdziwieniem w oczach i dopiero po chwili, kiedy dostrzegł innych za nami, reflektował się, że obowiązuje tu ruch prawostronny. Zdawkowy uśmiech, zwyczajowe sorry, korekta toru i już szliśmy dalej, nie odwracając nawet głowy w lewą stronę, by odprowadzić go wzrokiem. Niestety, w tym miejscu znowu nadużywam liczby mnogiej, gdyż żona w odróżnieniu ode mnie dysponuje podzielnością uwagi i nie omieszkała tego wykorzystać do dodatkowej czynności, jaką było taksowanie wzrokiem innych zwiedzających. Taka już jej specyficzna ciekawość świata. Ścieżka była wąska, więc szliśmy gęsiego. Żona szła przodem, dyktując, nie ma co ukrywać, dość stateczne tempo. Mimo to prawie na nią wpadłem, kiedy stanęła nagle jak wryta z wyrazem bezgranicznego zdumienia w oczach. Powiodłem za jej zdumionym wzrokiem, by zobaczyć bliźniaczo podobne spojrzenie u kobiety stojącej dwa metry przed nami. Rozpoznałem w niej panią stomatolog, która od przeszło dwóch lat zajmowała się uzębieniem małżonki. Musiało nieźle je zamurować, bo nastąpiła stopklatka trwająca jakieś trzy sekundy, nim akcja ruszyła dalej. Po tym czasie obie panie jak na komendę przyoblekły twarze w świetliste uśmiechy i serdecznie się przywitały, cmokając się przy tym trzy razy, czym natychmiast przyciągnęły uwagę grupki hiszpańskich seniorek, oczekujących cierpliwie na rozładowanie tego dwuosobowego korka. Wychowane w kulturze dwóch cmoknięć, natychmiast ściszonym głosem zaczęły komentować tak egzotyczne dla nich zachowanie. Ożywiło to je bardziej niż spektakularne widoki dookoła. I to do tego stopnia, że gestykulując przy tym rękoma, bezwiednie wymachiwały trzymanymi kijkami do nordic walking, jakby zapominając, że w tym momencie są one tych rąk przedłużeniem. Końcówki kijków śmigały o centymetry od głów i korpusów seniorek i chyba tylko cud sprawił, że wszystkie po chwili poczłapały dalej w nienaruszonym stanie. O! meandry natury ludzkiej. Tymczasem żona ze swoją dentystką uświadomiły sobie niezwykłość tego co się właśnie wydarzyło i ich oszołomienie osiągnęło jeszcze wyższy pułap. To niesamowite, że czas tak zsynchronizował bieg ich poczynań, że spotkały się ze sobą w tak niezwykłym miejscu. Jakie było prawdopodobieństwo takiego spotkania? Chyba mniejsze niż wygrana w lotto. Czy to nie jakiś znak? Czy Ktoś lub Coś chce im w ten sposób coś zakomunikować? Jeżeli tak, to co? Mnóstwo pytań, zero odpowiedzi. Okoliczności nie sprzyjały dalszemu roztrząsaniu tematu, więc panie powtórzyły rytuał trzech cmoknięć i każdy ruszył w swoją stronę. Naturalnie później, w wolnych chwilach, nieraz próbowaliśmy jakoś ogarnąć to zdarzenie, lecz zawsze kończyło się na konstatacji, że wszelkie próby racjonalnego wytłumaczenia go nie mają sensu. Ponieważ jesteśmy wyznawcami wiary w to, że nic nie dzieje się bez przyczyny, a słowo przypadek czy zbieg okoliczności jest tylko tymczasowym określeniem tego, czego nie potrafimy jeszcze wytłumaczyć, uznaliśmy, że życie, prędzej czy później, samo przyniesie odpowiedzi na nasze pytania. Inną kwestią jest, czy będziemy umieć je odczytać. Ale to już zupełnie inne zagadnienie.

W miarę zbliżania się do Los Gigantes sukcesywnie pozbywaliśmy się cieplejszych części garderoby, które chroniły nas przed wilgotnym, przenikliwym chłodem na szczycie Teide. Co kilkanaście minut temperatura wzrastała bowiem o kilka stopni, by w kulminacyjnym punkcie, czyli w centrum Gigantes, osiągnąć superkomfortowe dwadzieścia pięć stopni w cieniu. Kiedy więc wychodziliśmy z samochodu, byliśmy już ubrani w normalne w grudniu na Teneryfie letnie stroje z tytułowymi klapkami włącznie. Co za ulga znowu poczuć je pod stopami. Przez ten emigracyjny czas stały się jakby częścią mnie samego. Zmieniałem bieliznę, t-shirty, szorty i tylko klapki ciągle te same. W nocy, kiedy czuwały koło łóżka jako kapcie, i w dzień, na plażę, na basen, do sklepu, na krótszy spacer, a nawet na promenadę czy deptak, gdzie nic sobie nie robiły, podobnie jak ich wyluzowany właściciel, z wieczornego targowiska próżności tygodniowych turystów. Mimo że nie mogły pochwalić się swym markowym pochodzeniem, a tym samym kłuć w oczy snobistycznym logo, to jednak miały poczucie własnej wartości. Wiedziały bowiem, że zostały solidnie wykonane w hiszpańskiej manufakturze, a nie przez dziecko z Pakistanu czy Bangladeszu pracujące dwanaście godzin dziennie za głodową stawkę lub nawet za miskę zupy. Czasem dawałem im odpocząć od swojego ciężaru i wkładałem sandały, które uzupełniały i właściwie wyczerpywały ówczesną kolekcję mojego używanego obuwia. Miałem co prawda jeszcze dyżurną parę pełnych butów, ale założyłem je tylko na czas przenosin z Majorki na Teneryfę. Zdjąłem je zaraz po opuszczeniu lotniska i założyłem ponownie dopiero w dniu powrotu do Polski. Do sandałów byłem mniej, chociaż też mocno przywiązany. Zwłaszcza że nigdy mnie nie zawiodły. Używałem je w sytuacjach wymagających utrzymania stopy w jako takim usztywnieniu, czyli przy wielokilometrowych wyprawach, podczas których często się wspinaliśmy lub schodziliśmy, a nie tylko chodziliśmy. Pokonałem w nich nawet trasę wąwozem Maska, co wszyscy przewodnicy zalecający w Internecie specjalistyczne obuwie i to w zestawie ze specjalistycznymi skarpetami, uznaliby za objaw skrajnej nieodpowiedzialności. Jak wielka jest siła medialnego przekazu, okazało się na szlaku, gdzie byłem jedynym turystą przemierzającym go w sandałach. Ale co najważniejsze, ani przez chwilę nie żałowałem swojej decyzji. Nie było nawet krótkiego odcinka trasy o takiej skali trudności, podczas pokonywania którego pomyślałbym o bardziej solidnym obuwiu. Moje stopy też wydawały się być zadowolone ze stałego dostępu do świeżego powietrza i faktu, że nie musiały się taplać we własnym pocie. A więc klapki naprzemiennie z sandałami i tak przez ponad rok. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mi do głowy, że takie z pozoru błahe sprawy mogą być przyczyną aż tak dużego zadowolenia. I jednocześnie być przyczyną tak dużego dyskomfortu, gdy po powrocie do Polski przyszło mi z powrotem przyoblekać stopy w skarpety i pełne buty. Nieomal czułem jak błagają o możliwość oddychania pełną stopią piersią, o powiew wiatru i promień słońca. Jak Papuas ubrany w garnitur i zmuszony do pracy w zamkniętym, zatęchłym pomieszczeniu.

Na szczęście organizm człowieka został wyposażony w te wszystkie cudowne właściwości, że z czasem przystosuje się niemal do wszystkiego, także do środowiska dla niego nieprzyjaznego, co rzecz jasna nie znaczy, że pozostaje to bez wpływu na jego stan. Dlatego instynktownie lgnie do rzeczy dla niego dobrych, funkcjonując potem bez zarzutu. Pozbawiony jednak wymaganej ilości światła i odpowiedniej jakości powietrza, podtruwany systematycznie chemicznym jedzeniem i poddawany psychicznym manipulacjom ulega stopniowej degradacji i prędzej czy później zaczyna poważnie szwankować. Efekty są potem widoczne w statystykach występowania chorób i umieralności.

Na podeszwie stopy istnieją receptory odpowiadające wszystkim organom naszego ciała. Już nawet medycyna oficjalna zwana też akademicką ustami swoich przedstawicieli, czyli lekarzy zaleca to, co od wieków było oczywistością w medycynie wschodniej. Aby korzystać z każdej okazji do chodzenia boso. Spacery po plaży, świeżej trawie, wilgotnej ziemi, brodzenie w wodzie to zarazem naturalny masaż i proces czerpania uzdrawiającej energii z Ziemi. Świetny sposób na przywrócenie równowagi w funkcjonowaniu organów wewnętrznych, co zapewnia z kolei sprawne działanie naszego organizmu i przy okazji jest też wspaniałą terapią antystresową. W niedostępnej dżungli, w górzystej części Laosu mieszka niewielkie plemię, które zanim podejmie swoich nielicznych gości obiadem, poddaje ich rytualnemu masażowi stóp. To jednocześnie objaw ich wielkiej serdeczności i gościnności oraz wyraz troski o zdrowie i dobre samopoczucie każdego przybysza. Odmowa raczej nie wchodzi w rachubę. Równałaby się z czemuś na kształt towarzyskiego faux pas i mogłaby zaważyć na dalszym przebiegu wizyty. Ten zwyczaj jest wynikiem empirycznej wiedzy medycznej przekazywanej z pokolenia na pokolenie i jednym z wielu przykładów potwierdzających, że tacy ludzie, odizolowani od „dobrodziejstw” cywilizacji, żyjący za to w ścisłej symbiozie z przyrodą, potrafią najlepiej korzystać ze szczodrości natury, w tym ze zdumiewających możliwości samouzdrawiania ludzkiego organizmu. Bo przecież człowiek jest integralną częścią natury, choć można powątpiewać czy natura jest z tego zadowolona. Komórki nowotworowe też są integralną częścią organizmu człowieka, chociaż czynią w nim spustoszenie powodujące jego wyniszczenie. Czy człowiek nie jest dla natury tym samym, czym dla niego jest komórka nowotworowa? W przypadku raka robimy wszystko, aby te komórki zniszczyć, wyeliminować z naszego organizmu. Czy natura w obliczu ostatecznego zagrożenia nie zdecyduje się na drastyczne kroki mające na celu unicestwienie największego szkodnika? A może już te kroki przedsięwzięła?

Boso, w klapkach, czasem w sandałach to oczywiście tylko niewielka część listy niewyszukanych, by nie rzec banalnych rzeczy, których komasacja w zadziwiająco skuteczny sposób wpływała na nasze zdrowie i dobre samopoczucie. Klapki w tytule naszego bloga są symbolicznym reprezentantem tych wielkich w swym znaczeniu drobiazgów i jednocześnie wyrazem narastającej tęsknoty za tym wspaniałym okresem naszego życia. Całe szczęście, że los w stosownym czasie zadbał o naszą edukację z zakresu technik i sposobów czerpania radości z życia i doceniania wszystkich jego aspektów, toteż zamiast pogrążać się w destrukcyjnej nostalgii za tym co bezpowrotnie minione, szybko wytyczyliśmy sobie nowe cele. Droga do ich realizacji, choć czasem kręta i stroma niczym górskie serpentyny, a czasem nudna i monotonna jak szara codzienność, po raz kolejny stała się dla nas impulsem do podążania naprzód. Siłą sprawczą do odkrywania, poznawania i podziwiania nowych rzeczy. Bezustannym udowadnianiem sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Jak śpiewał nieodżałowanej pamięci Marek Grechuta – „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy”.

Czas pokaże, czy uda się te cele zrealizować. Być może trzeba będzie pogodzić się z porażką, chociaż słowo porażka jest tu jak najbardziej nie na miejscu, gdy wiemy już, że droga przeważnie ważniejsza jest od celu. Dlatego dla wielu ludzi bycie w drodze jest celem samym w sobie. Dla każdego człowieka, co zrozumiałe, jego cel jest najważniejszy. I dopiero nasza reakcja, nasze odczucia po jego realizacji w bezwzględny sposób weryfikuje jego prawdziwą wartość. Niestety w większości przypadków ta weryfikacja bywa negatywna, wręcz rozczarowująca, gdy po euforycznej, aczkolwiek stosunkowo krótkiej radości, powraca poczucie powszedniości, a nawet pustki. Jest tak prawie zawsze, gdy cel nie zawiera w sobie przynajmniej jakiejś namiastki czegoś ponadczasowego, jakiegoś pierwiastka związanego z duchowością. Już tysiące lat temu mądrzy ludzie pisali o tym, że wszystkie dobra materialne, władza, pieniądze, sława, a nawet mądrość czy inteligencja nie potrafią w pełni uszczęśliwiać, gdyż nie mają trwałej wartości. Słynny cytat: „marność nad marnościami i wszystko marność” odnosi się właśnie do tych aspektów ludzkiego życia. Szkoda, że ze skarbnicy mądrości i doświadczeń rodzaju ludzkiego korzysta tak niewielka garstka wiodących świadome życie.

Do portu w Los Gigantes prowadzi dość stroma uliczka. Po jej prawej stronie rozlokowały się liczne biura sprzedające bilety na różne atrakcje Teneryfy, chociaż z oczywistych względów, lwią część ich przychodów stanowią wpływy ze sprzedaży biletów na rejsy stateczkami na bezkrwawe safari z delfinami lub rzadziej z ich kuzynami grindwalami. Przed jednym z nich stał potykacz informujący, że mówią w nim również po polsku. Odżegnywaliśmy się od rozdętego, karykaturalnego i pełnego infantylnego patosu demonstrowania patriotyzmu, który fundują nam przy lada okazji rządzący hipokryci, ale jak już wspomniałem, takie małe, biznesowe lub jakiekolwiek inne poloniki w jakiś zadziwiająco skuteczny sposób łechtały ukryte gdzieś głęboko w naszych duszach patriotyczne nuty. I to pewnie te łechtane nutki zasugerowały nam skorzystanie z usług tego biura.

Młoda Słowaczka w środku mówiła co prawda po polsku jak student z Afryki po jakimś roku studiów w naszym kraju, ale tym napisem, dobrymi chęciami, uśmiechem, swojskim słowiańskim akcentem i wyglądem oraz drobnym rabatem ujęła nas na tyle, że po dziesięciu minutach staliśmy się właścicielami biletów upoważniających nas do wstąpienia na pokład niewielkiego katamaranu.Trzynaście euro od osoby za dwie godziny rejsu okazały się chyba najlepiej zainwestowanymi pieniędzmi w fascynującą przygodę na Teneryfie. Tak niewiele za tak dużo wrażeń. Delfiny, klify, kąpiel w oceanie i na koniec spektakl z mewami w roli głównej. No i rzecz najważniejsza. Możliwość obserwowania beztroskiej radości na twarzach najbliższych nam osób. Byliśmy szczęśliwi, że możemy dzielić te cudowne chwile z naszym synem, a i on wydawał się wniebowzięty, choć do pełni szczęścia brakowało mu zapewne jego Kasi.

Następny dzień przeznaczony był na zapoznanie Adama z atrakcjami naszego Costa del Silencio i najbliższej okolicy. Z założenia miał być dniem luzu i relaksu, co wcale nie oznaczało ograniczenia porcji wrażeń i emocji. Z moją poranną trasą po bagietkę, wspaniałym szlakiem wzdłuż klifów, zapoznałem go już pierwszego ranka. Tak mu się spodobała, że od pokonania tej trasy zaczynał każdy dzień swojego krótkiego pobytu, powodując tym samym czasowe zawieszenie moich porannych rytuałów. Bo dla mnie to nie było zwykłe wyjście po pieczywo. To już był nawyk, który wiązał się z wykonywaniem określonych czynności. Medytacja, mantra, modlitwa i ćwiczenia fizyczne. Zawsze o tym samym czasie, w tej samej kolejności i w tych samych miejscach. Nawyk, który zastąpił mi wieczorny rytuał na plaży w Cala Millor. Nawyk, który każdego poranka nastawiał mnie pozytywnie do życia i dzięki któremu każdy kolejny dzień wydawał się piękny i niepowtarzalny.

Gdyby jakieś cztery lata wcześniej ktoś pokazałby mi skrawek mojej przyszłości, czyli siebie robiącego te wszystkie rzeczy, uznałbym zapewne, że w wyniku jakiegoś traumatycznego przeżycia zdziwaczałem na tyle, że podążyłem w stronę duchowych odlotów. Dlatego rozumiem niektóre osoby, które mogą mieć o mnie podobne zdanie w teraźniejszości. Lecz wtedy od lat byliśmy zanurzeni w wirze walki na polu biznesowym, borykaliśmy się z problemami zdrowotnymi, żyliśmy w ciągłym napięciu, cierpiąc na bezsenność i natłok na ogół mało pozytywnych myśli, byliśmy przytłoczeni schematyzmem i rutyną codzienności, czyli reasumując, uosabialiśmy większość cech wzorcowego portretu aktywnych uczestników wyścigu szczurów. Cała nasza duchowość zawierała się mniej więcej w wierze w duchy i ewentualnie w jakąś formę życia po śmierci. I paradoksalnie jako tacy byliśmy w pełni akceptowani przez rodzinę i znajomych, którzy z grubsza rzec biorąc, jechali na tym samym wózku. Jednak kiedy zaczął narastać w nas bunt przeciw takiemu życiu i kiedy uznaliśmy, że nie chcemy się w ten sposób starzeć, mentalność stadna wzmocniona jej polską specyficzną, pogłębioną odmianą, szybko dała o sobie znać. Ewoluowaliśmy w stronę radykalnych rozwiązań, czemu towarzyszyły coraz bardziej radykalne poglądy. Wystarczyło obserwować mowę ciała lub choćby wyraz twarzy i wiele mówiące spojrzenie większości naszych rozmówców podczas głoszenia tych poglądów, by wiedzieć, że tuż po spotkaniu zostaniemy podsumowani różnymi niesalonowymi słowami, z których fiksacja czy wspomniane zdziwaczenie należały do najłagodniejszych. Dzisiaj nie mamy cienia wątpliwości, że obraliśmy słuszną drogę i jesteśmy wdzięczni losowi, że we właściwym momencie uruchomił w naszych głowach system alarmowy. Nie żałujemy niczego. Osiągnięcie stanu względnej harmonii, umiejętność delektowania się życiem, otwartość na zmiany i potrzeba wewnętrznego rozwoju to wartości, dla których warto poświęcić wiele. Chociaż z drugiej strony, kiedy osiągnie się już odpowiedni poziom świadomości, to człowiek zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę niczego nie poświęcił. Że wszystko, co wartościowe jest tu i teraz.

Tak więc zamiast szlaku klifami, w ramach rozgrzewki, przespacerowaliśmy się główną ulicą Costa, która nie wyróżniała się niczym szczególnym. Liczne domy, niewielki park i oczywiście oferta gastronomiczno-handlowa, która jednak nie porażała obfitością i była raczej dostosowana do kameralnego charakteru Costa. Pokazaliśmy Adamowi naszą ulubioną kawiarnię serwującą najlepszą kawą na Teneryfie, hinduski sklep z alkoholem, sławną fontannę z kąpiącymi się ludźmi z masy plastycznej i parę innych drobiazgów. Potem udaliśmy się w kierunku oceanu, a ściślej rzec biorąc, w kierunku Montana Amarilla, czyli Żółtej Góry.

Żółta Góra to chluba, duma i największa atrakcja przyrodnicza Costa del Silencio. Jednak przyjeżdżając na Teneryfę, nie mieliśmy pojęcia o jej istnieniu. W żadnym rankingu największych atrakcji wyspy nie znaleźliśmy jej nazwy. Dopiero gdy los zadecydował o naszym zamieszkaniu w Costa i wnikliwie zaczęliśmy studiować w internecie wszystko na jej temat, dowiedzieliśmy się, że coś takiego jak Żółta Góra jest miejscowym pomnikiem przyrody, powstałym w wyniku erupcji nadmiernie skondensowanej pary wodnej, która nagromadziła się po zetknięciu się rozgrzanej magmy z wodami oceanu. Brzmiało to zbyt skomplikowanie, by wywołać w nas choćby nikłą ekscytację, zwłaszcza że znaliśmy już przecież ciągoty lokalnych samorządów do wyolbrzymiania znaczenia wszystkiego, co znajdowało się na ich terenie i było chociaż minimalnie niestandardowe. Z drugiej strony daj Boże wszystkim taki standard. Krótko mówiąc, nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie sądziliśmy, że ta góra zrobi na nas tak silne wrażenie i stanie się dla nas czymś w rodzaju sacrum ludów pierwotnych.

Żółta Góra to w rzeczywistości niewielkie wzgórze, które ze względu na swoje położenie tuż nad oceanem i niesamowity kształt zyskało rangę góry. Zaintrygowała nas już z pewnej odległości, kiedy dostrzegliśmy turystów stojących na jej szczycie, bądź wspinających się tam dość łagodnym szlakiem, pośród kamieni i karłowatych krzewów. Gdy zbliżyliśmy się do krawędzi klifu i ujrzeliśmy ją od strony oceanu, szczęki opadły nam z wrażenia. Unikatowa faktura potężnej skały poprzecinanej gęstymi, poziomymi pręgami mieniła się w słońcu złotymi odcieniami. Te pręgi przecinały złoty kolor rdzawymi smugami, a wszystkie te złote, rdzawe czy wreszcie żółte (stąd nazwa góry) kolory w fascynujący sposób kontrastowały z błękitem kryształowo czystych wód oceanu. Niektóre skalne półki o przeróżnych kształtach, uformowane na kilku poziomach, wykorzystywane były przez turystów jako tarasy do opalania się. Niemal pionową ścianę góry od oceanu oddzielał wąski pas brunatnych skał lub kamieni wulkanicznych, co w czasie odpływu umożliwiało obejście jej dookoła. I jeżeli góra robi oszałamiające wrażenie oglądana z punktów widokowych na klifie, to doprawdy trudno znaleźć słowa na opisanie całej gamy doznań, których doświadcza się, będąc w jej bezpośredniej bliskości. Wtedy bowiem dostrzega się to, co w niej najpiękniejsze i wyjątkowe.

Szlak, który zafundowaliśmy Adamowi jak i wszystkim innym gościom, zaczynał się od kilkuminutowej kontemplacji góry z punktu widokowego na klifie. Potem wycofywaliśmy się do jej podnóża od strony lądu i rozpoczynaliśmy wspinaczkę na jej szczyt. Bez żadnego pośpiechu, rozkoszując się widokami, delikatnym oceanicznym wiaterkiem smagającym nasze twarze i wspaniałym poczuciem wolności, po prawie dwudziestu pięciu minutach stoimy już na skalnym wierzchołku góry. Obowiązkowa sesja fotograficzna uwiecznia to doniosłe wydarzenie, rejestrując przy okazji wycinki zachwycającej panoramy. W tym momencie jesteśmy już w stanie nie tylko fizycznego, ale i duchowego uniesienia nie podejrzewając wcale, że to dopiero preludium przed ogromem wrażeń. Nie zdajemy sobie też sprawy z faktu, że oto właśnie staliśmy się ofiarami magicznego działania Żółtej Góry, która obdarza stąpających po niej mocą czystej, naturalnej energii. Wspaniałe samopoczucie, absolutna redukcja stresu, totalne odprężenie i przypływ sił witalnych to objawy, o których istnieniu w pełni uświadamiamy sobie kilka godzin później, przy wieczornym drinku podsumowującym miniony dzień. Będąc już pod wpływem tego odurzającego działania mocy natury, schodzimy lekcy jak piórko, podobnym szlakiem, do przeciwległego podnóża góry. Potem kierujemy się w prawo, by po przeciśnięciu się przez gęsto usiane głazy, stanąć na skale oddzielającej złotą ścianę od oceanu. To początek najbardziej spektakularnego odcinka trasy. W oddali widzimy punkt widokowy oraz malowniczo położony bar na klifie, który zadba o idealne zwieńczenie naszej wędrówki. Po krótkiej chwili ruszamy, chłonąc łapczywie wzrokiem wszystko dookoła, w tym skalny cypel, na którym dostrzegamy kilka opalających się nagich postaci. Blaszana tabliczka informuje, że ten skrawek Żółtej Góry zaanektowali sobie naturyści. Trzeba przyznać, że wybrali sobie wyjątkowo ustronne miejsce, nie kłując w oczy co bardziej ortodoksyjnych tekstylnych. Chyba że jak podczas pokonywania tego szlaku ze Staszkami, któryś z nich o wyraźnie ekshibicjonistycznym skrzywieniu, stanął sobie tuż przy granicy swego uroczyska i udając kontemplowanie góry, eksponował swoje genitalia przechodzącym akurat turystom. Zważywszy na to, że spotkanie wzrokowe z jego klejnotami miało charakter nagły, bo wyłaniał się niespodziewanie zza grupy niewielkich głazów, Małgosia i moja małżonka doznały niewielkiego, aczkolwiek dostrzegalnego wstrząsu. Ich całkowicie nieprzygotowane na to spojrzenie, które jeszcze chwilę wcześniej delektowało się widokiem jakiejś unikatowej formy skalnej, spoczęło nagle na nienaturalnej wielkości, bo kończącym się jakoś tak niewiele przed kolanami, męskim przyrodzeniu i wpatrywało się w nie jak zahipnotyzowane. Dopiero znaczące chrząknięcie Stasia sprawiło, że Małgosia ocknęła się z letargu, szybko się zreflektowała i natychmiast przybrała pozę zmieszanej pensjonarki przyklasztornej szkoły dla dziewcząt, oblewając się przykładnym rumieńcem i wznosząc przy tym najpierw przepraszający wzrok ku niebu, a następnie umieszczając go w ziemi, co zapewne miało znamionować niewinną skromność. Żona natomiast uśmiechnęła się adekwatnie do wyrazu mojej twarzy, która nie kryła rozbawienia całą sytuacją. Golas tymczasem ciągle prężył się niewzruszony jak wartownik przed Pałacem Buckingham i pewnie zadowolony z wywołanego efektu, wszak tym żywią się ekshibicjoniści. Dopiero podniesiona przeze mnie do góry zaciśnięta pięść z wyciągniętym kciukiem i wymowne puknięcie w czoło spowodowało jego odwrót. No cóż, magia Żółtej Góry polega też na tym, że w tym miejscu niezwykła szczodrość natury może się objawiać w najprzeróżniejszy, nieraz bardzo zaskakujący sposób.

Co rusz zadzieramy głowy w górę, wzdłuż pionowej skały, ponieważ okazuje się, że obfituje ona w o wiele bogatszą paletę kolorów, form i kształtów niż to się wydaje, oglądając ją z perspektywy klifu. Odkrywamy też, że na całej swej powierzchni jest ona upstrzona czarnymi wulkanicznymi kamieniami. Bawiąc się w skojarzenia, ktoś wspomniał o cieście z rodzynkami, ktoś inny o królewskim płaszczu koronacyjnym wysadzanym brylantami, a jeszcze ktoś o specyficznym poczuciu humoru (i nie byłem to ja) o pewnej ulicy w centrum Poznania tak gęsto udekorowanej psimi kupami, że chcąc przez nią przejść suchą i zarazem czystą stopą, musiał uprawiać skoko- slalom, co z kolei przywołało w nim wspomnienie wiejskiego podwórka swoich dziadków, gdzie wszelki drób hodowlany z zapałem znaczył teren. Większość ludzi nie potrafi sobie wyobrazić, że ich całe życie to właśnie kwestia wyobraźni, a tak zwana obiektywna rzeczywistość w rzeczywistości nie istnieje. Jest tak zwanym złudzeniem percepcyjnym, jak to określiła nauka. Istnieją jednak zjawiska, czynności, przedmioty, ludzie i miejsca, które na tę wyobraźnie działają wyjątkowo intensywnie. I niewątpliwie Żółta Góra do takich miejsc należy.

Idąc dalej, dokonujemy kolejnych odkryć. A to podziwiamy mikro jaskinie u podnóża góry, a to mikro środowiska morskie pod postacią naturalnych akwariów we wgłębieniach skał. Przypływ zaopatrzył je w wodę, rośliny, małe rybki i inne żyjątka. Co jakiś czas na skałach schodzących do oceanu widzimy leniwie spacerujące kraby. Na nasz widok zastygają w bezruchu, ale gdy ktoś zbliży się zanadto, zrywają się gwałtownie i zaskakująco szybko przebierając odnóżami, znikają pod wodą. Obfitujący w jaskinie podwodny rejon góry to podobno krabie królestwo, o czym zapewniają nurkowie, uwielbiający eksplorować to miejsce ze względu na kryształowo czystą wodę, widoki i bogactwo wszelkiego życia o wiele bardziej urozmaiconego niż to nad powierzchnią wody. Kiedy szlak się kończy i wchodzimy po schodach w kierunku baru na klifie, odczuwamy jednocześnie żal, że to już, że tak szybko, że może powinniśmy iść trochę wolniej lub dłużej kontemplować otoczenie i radość, a niektórzy nawet pewien rodzaj euforii, że właśnie przeżyliśmy coś wyjątkowego, niebanalnego, coś, czego wspomnienie nawet po wielu latach wywoła na naszych twarzach błogi uśmiech.

„Nigdy nie jest za późno, by stać się tym, kim chcemy być.”
George Eliot

3 komentarze

  • Marcin

    swietne zdjecia. bylem kilka lat temu na Teneryfie, i mieszkalem w Costa. pamietam i fontanne i zolta gore 🙂

  • Janina

    Panie Wiesławie,
    Środki stylistyczne, które Pan stosuje pozwalają czytelnikowi przenieść się w opisywane przez Pana miejsca bez konieczności przemieszczenia fizycznego.
    Pisze Pan naprawdę bardzo obrazowo i niezwykle interesująco.
    Marzy mi się taki wyjazd i jest duża szansa to zrealizować.
    Jestem „patriotką lokalną” i z uwagi na Pana wielki talent, może z równie fantastycznym polotem opisze Pan urokliwe miejsca w Polsce.
    Pozdrawiam serdecznie ,dziękuję za wszystkie rozdziały i czekam na następne.
    Janka -Pana fanka

  • Stenia

    Podziwiam Twoje postrzeganie piękna przyrody. Potrafisz pięknie i z humorem przekazywać swoje odczucia niezwykłości rożnych miejsc , jakie masz szczęście oglądać. Masz dar nie tylko patrzenia lecz też dostrzegasz niewyobrażalną siłę i moc, która stworzyła ten świat pełen doskonałego piękna i harmonii. Starasz się poznać też kulturę i historię miejsc, w których się aktualnie znajdujesz.
    Udało ci się wciągnąć w ten magiczny świat Twoich najbliższych, zonę i syna , aby wspólnie podziwiać uroki tych miejsc niezwykłych i dzielić się wrażeniami.
    Jestem z Ciebie dumna synu.
    Mama

Odpowiedz na „MarcinAnuluj pisanie odpowiedzi