Tydzień przerwy przed przyjazdem następnego gościa staraliśmy się wykorzystać w taki sposób, aby najpierw, za pomocą sprawdzonych działań, osiągnąć maksymalny poziom wyciszenia, a potem spróbować wgrać w te nasze wyciszone umysły coś na kształt mentalnego programu, który pozwoliłby chociaż częściowo dostroić się do częstotliwości, na której ów gość nadaje. Słowo „nadaje” perfekcyjnie bowiem charakteryzuje niemal permanentny stan, w którym owa osoba się znajduje. Choć wrażenie może być nieco inne, to jednak stwierdzenie to nie zawiera w sobie ani krzty złośliwości, i w ogóle nie powinno wywoływać żadnych negatywnych konotacji, ponieważ najzwyczajniej w świecie ich tu nie ma. Żona mi świadkiem, że moje intencje są czyste niczym łza niemowlęcia. No, może z domieszką jakiegoś mikrego paprocha.
Marzena jest długoletnią, oddaną i niezwykle lojalną przyjaciółką mojej żony. W innej roli jest także dyrektorem dość ważnej i prestiżowej instytucji w Poznaniu. To oddanie i lojalność – cechy coraz bardziej deficytowe w dzisiejszym świecie, dlatego tak cenne w przyjaźni – przetransponowała również na grunt zawodowy. Połączyła je z pracowitością i sumiennością, co pozwoliło jej osiągnąć sukces, lecz z drugiej strony, całkowicie uzależniło od firmy. Po prostu żyła nią w dzień i w nocy i jak nietrudno się domyślić, firma i praca w niej były jej ulubionymi tematami rozmów. Rozmowa to jednak słowo, które w przypadku Marzeny mocno nagina rzeczywistość. Jak wspomniałem, Marzena uwielbia mówić, cierpi zaś zmuszona do słuchania. Innymi słowy, jest jedną z tych osób, które zdecydowanie preferują monolog od dialogu. Zanim ją poznałem, uważałem za zbyt gadatliwą moją małżonkę, ale okazało się, że w konfrontacji z Marzeną jest po prostu bez szans. Jakby Titanic zderzył się z górą lodową. To z kolei uzmysłowiło mi – nie po raz pierwszy zresztą – jaki skarb mi się trafił.
Postanowiliśmy zatem załatwić tę drażliwą sprawę na samym początku, żeby te dziesięć dni, które Marzena miała u nas spędzić, nie okazały się koszmarem. Już podczas pierwszego wieczoru, kiedy nasz gość tradycyjnie przejął dyskusyjne lejce i nieuchronnie zaczął galopować w kierunku ulubionych tematów, grzecznie, aczkolwiek dość stanowczo, zakomunikowaliśmy jej, że ponieważ na razie ciągle jesteśmy na wakacjach, wyjątkowo co prawda długich, ale jednak wakacjach będących też po części odwykiem od wieloletniej harówy, więc wszelkie tematy związane z pracą i problemami z nią związanymi wywołują w nas efekt prawie alergiczny. I że w związku z tym proponujemy odłożyć je na bardziej sprzyjające temu zagadnieniu okoliczności. Na szczęście inteligencja to następna cecha wyróżniająca naszego gościa, więc Marzena w lot pojęła, o co nam chodzi. Przyjęła nasze oświadczenie ze zrozumieniem i – między innymi – dzięki temu jej pobyt był dla nas bardzo miłym i satysfakcjonującym doświadczeniem.
Pani dyrektor okazała się wspaniałą kucharką, wyróżniającą się ponadto nieszablonowym podejściem do kwestii doboru składników i przypraw w swoich pysznych daniach. Szczególnie jej sałatki to w naszej opinii kulinarne mistrzostwo, wyższa szkoła kreatywności. Przeciętnemu kucharzynie nie przyszłoby bowiem do głowy łączyć w nich produktów o krańcowo różnych, na pozór niepasujących do siebie, smakach, zapachach i kolorach. Marzena zaś śmiało tworzyła ten – zawsze inny – sałatkowy miszmasz i o dziwo wszystko – jak się wyraziła – konweniowało ze sobą idealnie. Miała rację, dla jej sałatek zabrakłoby gwiazdek w klasyfikacji „Michelina”. Przynajmniej gdybym to ja był w szacownym gremium oceniającym.
W ogóle dużo czasu przeznaczaliśmy na celebrację posiłków. Marzena podchodziła do nich z wielką afektacją i w jakiś magiczny sposób wprowadzała do nich pierwiastek namaszczenia. Czasem wręcz wydawało się nam, że uczestniczymy w jakimś kulinarnym rytuale. Co niektórym mogłoby wydawać się to zbyt pompatyczne lub co najmniej przesadne, nam jednak taki obrzędowy sposób konsumpcji bardzo się spodobał. Już wcześniej staraliśmy się jeść niespiesznie, delektować się smakiem i zapachem potraw i wychodziło nam to coraz lepiej, ale dopiero Marzena uświadomiła nam, że brakowało w tym tego czegoś, co wyniosłoby jednak zwykły akt gryzienia, przeżuwania i przełykania na piedestał życiowych doświadczeń. I to doświadczeń uniwersalnych, po których przeżyciu czuliśmy się doskonale zrelaksowani oraz bogatsi wewnętrznie. I to zarówno metaforycznie jak i dosłownie.
Dyskusja o doborze poszczególnych składników, celowości użycia takich, a nie innych przypraw, powodzie, dla którego szynka serrano wcale nie gryzie się z pomarańczami i orzechami nerkowca lub makadamia a ser gordon blue – żartobliwie zwany przeze mnie śmierdzielem – konweniuje (ulubione słowo Marzeny) z krewetkami i małżami lub ośmiornicą, słuszności zasady, iż najlepsze sałatki nie powinny zawierać więcej niż dwóch, góra trzech składników, gdyż większa ich ilość skutecznie rozmywa wyrazistość ich smaku, zachwyty nad barwą i bukietem smakowym wina i inne okołokulinarne tematy były wspaniałym dopełnieniem procesu jedzenia. Czasem nawet mogło się wydawać, że jest całkiem odwrotnie. Że to jedzenie jest dopełnieniem owej wzbogacającej konwersacji przy stole. Niby wiedzieliśmy, jaka jest tradycja i obyczaje narodów południowej Europy w tej kwestii, czytaliśmy o ruchu „Slow Food”, ale trwając przez lata w tym mentalnym kieracie, który funduje nam niewątpliwie ów osławiony „wyścig szczurów”, staliśmy się – tak jak większość z nas – przykładem zombi podobnego, odmóżdżonego, pospiesznego pochłaniania pożywienia. Zmiana tych nawyków – jak zresztą wszystkich – to niełatwa sprawa i rzadko występują tak sprzyjające okoliczności, które nam się przytrafiły, ale najważniejsza jest świadomość czy zrozumienie problemu i próba zmierzenia się z nim. Niestety nie mogę polecić najbardziej skutecznego sposobu. Dla jednych będzie to metoda małych kroków, dla innych metoda drastycznej zmiany. Tak czy owak, pewne jest to, że warto zacząć jak najszybciej. Poczynając na przykład od niedzielnego obiadu. Korzyści gwarantowane.
Marzena podchodziła poważnie i profesjonalnie, a zarazem z pasją do każdego tematu, który akurat ją zainteresował. Jej najnowszą zabawką okazała się mała kamerka, z którą niemal się nie rozstawała podczas naszych wycieczek czy nawet zwykłych spacerów. Filmowała dosłownie wszystko, okraszając nagrywany materiał swoim komentarzem. Nie wyłączała kamery nawet podczas dłuższej jazdy samochodem, uwieczniając, często dość monotonne w swej powtarzalności pobocza, a to z lewej, a to z prawej strony drogi. Na moją delikatną sugestię, aby robiła krótsze ujęcia, gdyż takie długie, kilkuminutowe dają zazwyczaj efekt nużących dłużyzn i doprowadzają potem do jawnej lub skrywanej rozpaczy zmuszanych do oglądania tego znajomych, lub członków rodziny, odpowiadała, że ona wie, co robi i kręci tak znakomite filmy, że wszyscy, którzy mieli przyjemność zapoznać się już z jej „twórczością”, byli zachwyceni. Wiadomo, że „baby nie przegadasz”, a Marzeny to już w szczególności, więc dałem sobie spokój, co niestety okupiłem później kilkugodzinnym przeglądaniem i kasowaniem większości materiału, którym nas „uszczęśliwiła” wgrywając wszystko do naszego komputera. Oczywiście zarówno Marzeny jak i moje intencje były jak najbardziej szczere i usłane dobrymi chęciami, co przy wzajemnym zrozumieniu tego faktu, pozwoliło uniknąć jakiegoś bzdurnego konfliktu. Najbardziej przydatne okazały się filmiki dokumentujące proces tworzenia sałatek. Dzięki nim moja małżonka jest dzisiaj równie doskonałym ich kompozytorem, jak jej przyjaciółka, a ja skorzystałem na tym najbardziej, stając się ich głównym degustatorem, za co niniejszym serdecznie i dozgonnie Marzenie dziękuję.
Oczywiście, nie byłaby kobietą, a przede wszystkim sobą, gdyby nie przeznaczyła sporej części swojego wakacyjnego czasu na bieganie po sklepach i kupowanie nowej porcji fatałaszków. Postanowiłem wykorzystać tę okoliczność dla swych – nie ma co ukrywać – dość przyziemnych celów. Dawałem żonie zielone światło na odświeżenie swojej garderoby i wysyłałem ją na te rajdy po sklepach razem z Marzeną. Robiłem to z dwóch powodów: pierwszy, bo Marzena ma świetny gust i mogłem być spokojny, że zakupy będą trafione i drugi, ważniejszy, bo mogłem w ten sposób wygospodarować dla siebie drogocenne chwile samotności najczęściej przeznaczane na ucinanie sobie krótkich, regeneracyjnych drzemek.
Odkąd zaczęli odwiedzać nas goście, czas mijał nam dwa razy szybciej. I bynajmniej wcale nie narzekaliśmy z tego powodu. Wiedzieliśmy przecież, że sezon odwiedzinowy nie będzie trwał wiecznie i nastanie znowu czas spowolnienia obrotów i powrotu do naszych zwykłych, codziennych rytuałów. Poznaliśmy też dobrze urok i moc zmian, więc nasz ogólny dobrostan trwał w najlepsze. Tak więc ani się obejrzeliśmy, a wraz z wyjazdem Marzeny w staroświeckim kalendarzu wyrwałem kartkę z napisem 15 lipca. I znowu mieliśmy tydzień na „przeprogramowanie”, bo kolejni goście byli również zupełnie z innej planety niż ich poprzedniczka.
Początek mojej przyjaźni z Robertem to styczeń 1982 roku. Mroczny i mroźny czas stanu wojennego, jednostka wojskowa w Lublinie, a ściślej Szkoła Podoficerska Pożarnictwa, do której nas skierowano w ramach „odbębnienia” (tak to wtedy określaliśmy) dwuletniej zasadniczej służby wojskowej. Robert przyjechał tam ze swoim plutonem z jednostki w Mińsku Mazowieckim, ja ze swoim z Mrągowa. Zbliżyliśmy się do siebie w wyniku pewnego zdarzenia, które niewątpliwie mocno wryło się w pamięć wszystkim jego uczestnikom, choć pewnie większość z nich wolałaby o nim zapomnieć.
Byliśmy w Lublinie już jakiś tydzień, kiedy krótko po obiedzie zarządzono zbiórkę na korytarzu na której, oprócz nas, czyli dwóch plutonów elewów (uczniów), stawiła się cała kadra zawodowa szkoły (powszechnie zwana „trepami”) na czele z samym komendantem. Po rutynowym baczność, spocznij, kolejno odlicz i złożeniu meldunku nastała niczym niezmącona cisza, albowiem przed frontem żołnierzy stanął ów komendant, owiany złą sławą, major Hnatów, człowiek, o którym zdążyliśmy się już dowiedzieć, że ubiegłego lata na poligonie spowodował śmierć żołnierza. Z wycelowanym w niego pistoletem, zmuszał go do biegu w trzydziestostopniowym upale, w pełnym rynsztunku, mimo iż ten słaniał się na nogach z wyczerpania. Jedyną karą dla niego była, krótkotrwała zresztą, degradacja, ponieważ gdy tylko sprawa nieco przycichła, przywrócono mu wcześniejszy stopień oraz funkcję.
Przez dłuższą chwilę komendant wodził po nas zimnym, srogim wzrokiem (tak to wtedy postrzegałem) jak gdyby napawając się swoją władzą i świadomością wzbudzania w nas strachu już samym swoim widokiem. Tak, wyraźnie było widać, że sprawiało mu to jakąś chorą przyjemność. Zapewne też zbierał myśli przed mającą nastąpić przemową, a ponieważ lotność umysłu i giętkość języka to cechy, które były mu obce, a stopnia wojskowego dosłużył się w czasach kiedy propagowano hasło: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”, to ta chwila wydłużyła się do co najmniej dwóch minut. Okazało się, że te minuty stanowiły zaledwie preludium przed mającym nastąpić ciągiem dalszym. Przemowa bowiem w jego wykonaniu to dopiero było prawdziwie mroczne misterium, które w nas, młodych żołnierzach, świeżo wyrwanych spod matczynego klosza, wzbudzało autentyczne przerażenie. Mimika twarzy, sposób poruszania się, gestykulacja, fanatyzm ziejący z jego oczu, nawet barwa głosu, którego już tak porażający poziom grozy wzmacniał dodatkowo jakiś defekt, powodujący, że przy co trzecim lub czwartym słowie major się zapowietrzał i zmuszony był je powtarzać jeszcze dobitniej i głośniej, aby nie zagłuszył go akompaniament tegoż powietrza, które z dobrze słyszalnym świstem uchodziło z jego krtani, to wszystko, jako żywo przypominało przemówienia innych psychopatycznych oratorów takich na przykład jak Hitler czy Mussolini.
Przemówienie miało charakter typowo agitacyjno-propagandowy. Po wylaniu kubła pomyj na przeciwników ówczesnej władzy ludowej, czyli na „Solidarność” i jasnej deklaracji co do najlepszego, bo ostatecznego sposobu eliminacji jej przywódców, przeszedł do meritum, czyli do peanów nad – jedynie słuszną wówczas – organizacją o nazwie Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej i o korzyściach płynących z faktu bycia jej członkiem, głównie w postaci urlopów i przepustek. Na koniec ogłosił, że wszyscy, którzy tymi członkami już są oraz kandydaci na nowych członków, mają zebrać się w świetlicy w celach organizacyjnych i że chyba zrozumieliśmy, iż to będzie jedyna prawidłowa, oczekiwana i zarazem patriotyczna postawa. Wtedy wreszcie zamilkł, lecz ze zdwojoną mocą zaczął ziać sugestie nieznoszącym sprzeciwu wzrokiem. Niemal natychmiast zaczęły się „wzmożone ruchy wojska” ( nomenklatura wojskowa) i wystarczyło kilka sekund, aby z grupy sześćdziesięciu przerażonych żołnierzy, na korytarzu zostało nas raptem czterech: Robert, ja i jeszcze dwóch kolegów. Pamiętam, że mój opór – oprócz rzecz jasna, przesłanek ideowych – podbudowany był szybką kalkulacją, iż chyba mnie za niego nie rozstrzelają ani nie będą torturować – na przykład przez przymusowe skierowanie do jakiegoś wojskowego dentysty-sadysty – a resztę jakoś przetrzymam. Faktycznie, godzinne bieganie, padanie, czołganie i powstawanie po podmokłej, tylko lekko przymarzniętej łące, nie było takie straszne. Na pewno warte chodzenia później po jednostce z podniesioną głową i okazywanego jawnie szacunku przez „członków”. Choć najważniejsze było jednak poczucie szacunku dla samego siebie. Trzeba zaznaczyć, że wszystko to działo się krótko po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy presja na to, aby wojsko było jednomyślne ideowo, była olbrzymia i właściwie przez cały czas trwało propagandowe pranie mózgów. Jak łatwo się domyślić, czterech „oporników” połączyła koleżeńska więź, która jednak tylko w moim i Roberta przypadku przetrwała próbę czasu. I mimo wzlotów i upadków trwa już ponad trzydzieści pięć lat.
Z Robertem i jego żoną Beatą przeżyliśmy w przeszłości wiele wspaniałych chwil. Spędzaliśmy wielokrotnie razem wakacje, różne święta i Sylwestra. Gościliśmy się wzajemnie na rodzinnych uroczystościach, a także na niezliczonych zakrapianych kolacjach, podczas których zawsze było dużo śmiechu i zabawy. Znaliśmy się więc jak przysłowiowe „łyse konie” i stąd wynikała nasza pewność, że i tym razem będzie nie mniej wesoło. I rzeczywiście było wesoło, choć to „zakrapianie” to już u mnie dawnych wspomnień czar i zaledwie echa przedzawałowej przeszłości. Robert natomiast konsekwentnie hołduje biesiadnej tradycji, mimo iż lista jego chorób i ilość leków, którymi się faszeruje, większość ludzi wpędziłaby w głęboką depresję. Jak wakacje to wakacje – stwierdził i tuż po śniadaniu, razem z żoną, wraz z pierwszym piwem – jak zwykł mawiać niepowtarzalny Jan Himilszbach – zaczęli wprowadzać element baśniowy w szarą rzeczywistość. Na Majorce rzeczywistość nie była jednak szara, wprost przeciwnie, była bajecznie kolorowa, ale widocznie uważali, że nigdy nie jest na tyle dobrze, aby nie mogło być lepiej. I choć istnieje opinia, że lepsze jest czasem wrogiem dobrego, to w przypadku Roberta i Beaty to zupełnie się nie sprawdziło. „Element baśniowy” przenosił ich bowiem skutecznie do krainy dobrego humoru i dzięki temu mogliśmy uskuteczniać naszą śmiechową terapię.
Tak, pod tym względem Robert był zawsze doskonałym kompanem. Posiada naturalny dar, którego mu trochę zazdrościmy, a mianowicie wybitną zdolność nieprzejmowania się tak zwanymi pierdołami lub jak kto woli wybitną umiejętność upychania większości problemów w zakamarkach swojej podświadomości. Dzięki temu potrafi dostrzec jasną stronę prawie każdej, nawet najbardziej, wydawałoby się, katastrofalnej sytuacji. To pozwala mu na notoryczne emanowanie optymizmem, którym obdzielić by mógł liczne grono znanych nam osób, którzy gdyby mógł ich również obdzielić choćby częścią swoich problemów, bez psychotropów nie wstaliby z łóżka. I tylko można domniemywać, że zakamuflowaną reakcją tej podświadomości, jej zakodowanym sygnałem jest jego uwielbienie dla dość specyficznego, czarnego humoru, w którym i ja zresztą gustuję, a wiadomo, że oprócz wspólnego wroga właśnie podobne poczucie humoru zbliża ludzi najbardziej.
Przed przyjazdem do nas Robert – uważający się za świetnego kucharza – odgrażał się, że ma zamiar relaksować się w kuchni, spełniając się kulinarnie ze specjalizacją potraw z ryb i owoców morza. Po cichu liczyliśmy więc na kontynuację zapoczątkowanej przez Marzenę jeszcze świeżej tradycji, czyli nieco egzaltowanej celebracji posiłków. Jego animusz wygasł już jednak po pierwszej próbie zmierzenia się z patelnią. Przerosło go banalne smażenie najpopularniejszej ryby w Hiszpanii, czyli morszczuka zwanego tutaj merluzą. Gdyby nie czujność mojej żony, musielibyśmy obejść się smakiem, a ja miałbym kupę roboty z czyszczeniem przypalonych patelni i płyty grzewczej. Okazało się, że widok z balkonu i szklaneczka whisky skuteczniej przykuły jego uwagę niż smażąca się ryba. Tak więc nasze rozbudzone, nieco hedonistyczne zapędy degustacyjne musieliśmy odłożyć na nieco później, w rezultacie czego postanowiliśmy skoncentrować się na czerpaniu przyjemności z innych, już sprawdzonych aspektów wspólnego przebywania z Robertem i jego rodziną.
Majorka, a raczej jej skromny wycinek, który zdołali obejrzeć, nie wzbudziła w nich wielkiego zachwytu. Ciągle z nostalgią wspominali pobyty na greckich wyspach lub na riwierze tureckiej. Trochę im się nie dziwiliśmy. Abstrahując od dość powszechnego syndromu dotykającego ludzi, którzy „mają już z górki” zawierającego się w twierdzeniu, iż kiedy byliśmy piękni, młodzi, zdrowi i na ogół niestety szczuplejsi, to wszystko było lepsze, trafili po prostu na fatalną pogodę. Żar lał się z nieba, temperatura dochodziła do trzydziestu ośmiu stopni, a jedyne co przychodziło do głowy to pragnienie trwania w bezruchu w jakimś zacienionym miejscu oraz sukcesywne schładzanie ciała zimnym prysznicem i jeszcze zimniejszymi trunkami. Jednak wakacyjna presja, żeby zobaczyć coś więcej niż plażę, promenadę i nadmorskie bary, sprawiła, że mimo straszliwego upału, wynajęli samochód i pojeździli trochę po wyspie, zaliczając na swój sposób kilka emblematycznych miejsc.
To zaliczanie polegało głównie na obserwowaniu widoków zza okien samochodu, w którym klimatyzacja zapewniała jako taki komfort termiczny. Każde wyjście na zewnątrz i pokonanie nawet niewielkiego odcinka równało się dla Roberta litrom wydzielanego potu i straszliwej suchości w przełyku. Widocznie te piętnaście kilo „nadbagażu”, które sobie zafundował w ostatnich latach, postanowiło skorzystać ze sprzyjających okoliczności i pozbyć się nadmiaru wody i soli, by taplać się już wyłącznie we własnym tłuszczyku. Jako kierowca mógł sobie pozwolić na zaledwie jedno małe piwo, a wodą się brzydził jako czymś, co powinny pić wyłącznie zwierzęta, więc pragnienie mógł ugasić dopiero po powrocie do Cala Millor. Tak też robił i to w ilościach, które szybko przywracały poprzedni poziom wszelkich płynów w jego organizmie. Urlop jest nie po to, żeby się katować – oświadczył w końcu, odkładając tym samym dalszą eksplorację Majorki na bliżej nieokreśloną przyszłość. Resztę wakacji nasi goście spędzili w bardzo rozsądny sposób, uwzględniający panujące warunki pogodowe i swoje wakacyjne preferencje, określany powszechnie jako plażowo-barowy.
Tym razem nie mieliśmy czasu, aby sięgnąć do głębin naszego umysłu i się zresetować, gdyż następni goście pojawili się tego samego dnia, w którym pożegnaliśmy ich poprzedników. Mieliśmy zaledwie kilka godzin na sprzątanie, pranie, zmianę pościeli i niezbędne zakupy. Zwijaliśmy się zatem jak w ukropie i to dosłownie, bo temperatura w tym dniu osiągnęła swoje apogeum, dobijając do prawie trzydziestu dziewięciu stopni. Kiedy wreszcie uporaliśmy się ze wszystkim, byliśmy totalnie wyczerpani, a w naszych głowach kłębiły się wątpliwości, które z kolei rodziły myśli i słowa, które nie przeszłyby raczej przez sito nawet najbardziej liberalnej cenzury. Na szczęście zimny prysznic schłodził trochę nasze ciała i tym samym ostudził poziom emocji, przywracając też trochę świeżości, ale i tak padliśmy, każdy na swoją sofę, i przez dwie godziny leżeliśmy jak kłody. Zamknęliśmy wszystkie okna i drzwi od salonu, żeby chłodne powietrze z jedynego klimatyzatora dało nam namiastkę tego, co nazywamy oddychaniem rześkim powietrzem. I wtedy jakoś tak się stało, że przypomnieliśmy sobie o zbawczej roli pozytywnego nastawienia, jednocześnie poddając słusznej samokrytyce naszą zbyt dużą łatwość w uleganiu negatywnym myślom, a co za tym idzie, wahaniom nastroju.
Oczywistym jest fakt, że strumienie myśli w niewiarygodnej liczbie około sześćdziesięciu tysięcy dziennie, bez ustanku przechodzące przez nasz umysł, zawierają całkiem sporą dawkę myśli określanych jako negatywne, i że za nazwą tą kryje się całe spektrum odczuć, za którą odpowiedzialność ponosi mroczna część osobowości, którą posiada każdy z nas. Często wstydzimy się ich sami przed sobą, niektórzy co bardziej wrażliwi walczą nawet z poczuciem winy, a co bardziej religijni z poczuciem grzechu. Jeszcze inni pozwalają im się zdominować, co wiąże się przeważnie z różnymi przykrymi konsekwencjami. Lecz z drugiej strony, gdyby ich nie było, trwalibyśmy wszyscy w permanentnie euforycznym nastroju, niczym po zażyciu lub wypaleniu jakichś halucynogenów, co w ewidentny sposób rzutowałoby na racjonalność naszego myślenia, czyli na tak zwany zdrowy rozsądek i podejmowanie decyzji. A zatem tak zwane negatywne myśli to nic innego, jak kolejny przykład przeciwwagi, drugiej szali mającej za zadanie utrzymać panującą w naturze – której częścią przecież jesteśmy – harmonię i równowagę autorstwa genialnego Stwórcy. Sęk w tym, aby marginalizować ich rolę do niezbędnego minimum lub ich nadwyżkę zastąpić myślami pozytywnymi i co za tym idzie odzyskać panowanie nad własnym umysłem, co jest tożsame z panowaniem nad swoim życiem. Z grubsza rzec biorąc, właśnie taki cel przyświeca wszystkim gałęziom medycyny zajmującej się zdrowiem psychicznym człowieka oraz naukom i praktykom wszelkiej maści mistyków, szamanów i innych duchowych uzdrawiaczy.
Tak więc przekręciliśmy właściwe gałki w naszych głowach i szybko wróciliśmy do krainy optymizmu i pozytywnego nastawienia. Teraz jesteśmy, co prawda trochę zmęczeni, ale przecież wyśpimy się, zregenerujemy siły, a jutro powita nas kolejny piękny słoneczny, majorkański dzień i świat znowu ujrzymy w magicznych kolorach. Kolejni goście to dar od losu, kolejne doświadczenie, kolejna lekcja, kolejna sposobność do przemyśleń, analiz i wyciągnięcia odpowiednich wniosków.
Przynajmniej w moim przypadku, bardzo sprawdza się w takich momentach mentalnej przemiany – jako czynnik wspomagający – odpowiednio dobrana muzyka. Jak już wspomniałem, nie potrafię się obejść bez wysłuchania jej codziennej dawki, ale zważywszy na okoliczność, że jest to moje jedyne uzależnienie, wcale nie zamierzam z nim walczyć. Coraz częściej jednak, czy to z racji wieku, czy postępów w duchowym rozwoju – wolę myśleć, że to drugie, choć targają mną poważne wątpliwości – rozkoszuje się innym wspaniałym dźwiękiem, jakim jest brzmienie ciszy. Wtedy jednak niezastąpione okazały się, działające niczym balsam dla serca i duszy, dźwięki bossanovy w wykonaniu jej królowej, czyli Astrud Gilberto. Niemniej dwie godziny wcześniej, podczas prac porządkowych, dodatkowej energii dostarczył mi jak zwykle, niezastąpiony przy takich okazjach, genialny Led Zeppelin i jego rockowy głos wszechczasów, czyli Robert Plant.
Wieczorem, już w odpowiednim stanie ducha, poszliśmy na plażę, aby wykonać wieczorny rytuał, który okazał się jednym z naszych najbardziej wartościowych nowych nawyków. Zawsze też jego praktykowanie wiązało się z przyjemnymi i jednocześnie głębokimi doznaniami. Tym razem wzmocniliśmy jeszcze intensywność tych doznań, postanawiając nadać naszemu rytuałowi dodatkowe symboliczne znaczenie. Z jakiegoś powodu uznaliśmy, że oto nadszedł odpowiedni moment, aby dokonać jednoczesnego aktu duchowego oczyszczenia po traumach minionego roku oraz aktu zsynchronizowania się z energią wszechświata ze szczególnym uwzględnieniem energii morza. Brzmi to może jak propaganda ruchu New Age albo efekt terminowania u jakiegoś buddyjskiego nauczyciela, ale zapewniam, że w tym czasie były to po prostu ćwiczenia fizyczne i duchowe wybrane i skonfigurowane pod nasze indywidualne potrzeby. I dlatego gwarantujące spodziewany rezultat. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że kilka stosunkowo prostych czynności może w tak zadziwiająco skuteczny sposób wpływać pozytywnie na człowieka. Do wszelkiego typu podobnych praktyk, a także ludzi je propagujących i stosujących, podchodziłem z dużą rezerwą. Widocznie musiałem przejść swoją drogę, aby dojrzeć i zyskać odpowiednią świadomość umożliwiającą mi korzystanie z tego „supermarketu” z życiodajną energią, który – jak się okazuje – jest dosłownie na wyciągnięcie ręki lub jeszcze bliżej. No cóż, czasem trzeba pokonać wiele zakrętów, przeprawić się przez liczne mielizny, potykać się o wyboje, nazbierać wór doświadczeń, żeby ze zdumieniem odkryć, że to, co najważniejsze było i jest cały czas blisko nas.
Plażowy rytuał zaczynaliśmy od kąpieli, żona krótszej, ja dłuższej, ponieważ pływając codziennie, organizm potrzebował coraz dłuższych dystansów do pokonania, by osiągnąć odpowiedni poziom zmęczenia. Od kiedy pamiętam, zawsze odczuwałem niemal masochistyczną przyjemność z faktu bycia wyczerpanym po wysiłku fizycznym, dlatego po pływaniu „dorzynałem” się jeszcze dziesięciominutowym bieganiem i trzema seriami pompek. Tę część fizyczną dedykowaną ciału, kończył długi, bardzo zimny, hartujący prysznic.Wtedy kładliśmy się na leżakach parę metrów od brzegu, aby słyszeć szum łagodnie kończących swój bieg fal i rozpoczynaliśmy część duchową lub jak kto woli mentalną. Najpierw jednak musieliśmy wejść w rytm miarowego, głębokiego oddechu, żeby maksymalnie się rozluźnić a nasze umysły mogły osiągnąć wymagany stan wyciszenia i spowolnienia myśli. Później medytowaliśmy, każdy na swój sposób, by zakończyć całość „paciorkiem”, też każdy na swój sposób i w dodatku do różnych adresatów. Żona kierowała swoje myśli i słowa do Boga katolików, ja zaś do jakiegoś bliżej nieokreślonego Absolutu. W sumie taka małżeńska dywersyfikacja wiary jest całkiem niezła. W razie trafnego wyboru przez któregoś z małżonków może on już na „tamtym świecie” wstawić się za swoją – jak się wtedy okaże – błądzącą połową.
Już wspominałem, że wszelkie przejawy piękna natury mają na nas wielki, pozytywny wpływ, tym bardziej więc staraliśmy się je optymalnie wykorzystać przy wykonywaniu naszego rytuału, również po to, by zapewnić mu odpowiednią scenografię. Uznaliśmy zatem, że w celu wzmocnienia doznań i tym samym osiągnięcia zamierzonego skutku, część duchowa powinna zaczynać się w tym czarownym momencie, w którym wieczór rozpoczynał nierówną walkę z zapadającymi ciemnościami, a mrok wypełniał coraz więcej przestrzeni, zawieszając w ten sposób nad naszymi głowami przecudnie rozgwieżdżone niebo. W takich okolicznościach efekt był właściwie murowany, ale w tym dniu, przeszedł po prostu nasze oczekiwania. Być może wpływ na to miała wyjątkowa symbolika rytuału. W każdym razie wtedy nurzanie się w morskich falach oraz w odmętach swoich wnętrz spowodowało, że wracaliśmy do domu jako zadowoleni z życia, pełni energii i ciekawi najbliższej przyszłości ludzie. No cóż, wszystko tkwi w naszych głowach.
Najbliższa przyszłość pod postacią kolejnych gości pojawiła się w nocy. Przyjechała koleżanka żony, jeszcze z czasów licealnych, wraz z osiemnastoletnim synem. Małgorzata jest psychologiem onkologicznym pracującym w jednym z poznańskich szpitali. Ludzkie tragedie związane z cierpieniem i śmiercią były niemal jej codziennością. Z tego właśnie powodu, a więc permanentnego obcowania z tak zwanymi „sprawami ostatecznymi”, wydawała się potencjalnie idealnym rozmówcą na tematy, którymi szczególnie interesowałem się na przestrzeni ostatnich lat. I nie zawiodłem się. Zdarzało się nam zacząć dyskusję podczas śniadania, a kończyć wczesnym popołudniem, ze zdumieniem odkrywając, która to godzina. Rozmawialiśmy głównie o wierze. Wierze w religię, w życie po śmierci, w reinkarnację, w duchy, w zjawiska paranormalne i tego typu sprawy. Unikam jak ognia, na wszelkiego typu towarzyskich spędach, dyskusji o religii i polityce, bo to najbardziej konfliktogenne tematy, a już po alkoholu niemal zawsze, prędzej czy później, dyskusja osiąga poziom jarmarczny, ale z Gośką rozmawialiśmy zupełnie „nie po polsku”. Nie przerywaliśmy sobie w trakcie wypowiedzi, używaliśmy merytorycznych, pozbawionych demagogii argumentów, nikt nie podnosił głosu ani nie obrażał się z powodu niezgody ze zdaniem interlokutora, słowem czysta, intelektualna przyjemność.
Dwa lata wcześniej Małgorzatę również spotkała osobista tragedia. W wyniku ataku serca zupełnie nieoczekiwanie zmarł jej mąż. Została sama z nastoletnim synem i nie mogąc liczyć na pomoc rodziny, szybko musiała twardo stanąć na nogi. Jak sama przyznała, była wręcz akademickim przykładem zachowania się człowieka po stracie najbliższej osoby. Na początku jest szok, niedowierzanie i często bunt wyrażany pytaniami w rodzaju: dlaczego mnie to spotkało, czym sobie na to zasłużyłam? – potem następuje stopniowa akceptacja zaistniałej rzeczywistości, a następnie próba ułożenia sobie życia na nowo.
Próbę ułożenia sobie życia na nowo Małgorzata rozumiała w sposób banalnie prosty. W tym przypadku rozum, hormony i instynkty zdawały się mówić jednym głosem. Musi znaleźć sobie faceta. Ma się rozumieć, przystojnego, mądrego i bogatego. Wcale tego przed nami nie ukrywała. Temat ten prawie stale zaprzątał jej myśli, a że z wielką determinacją dążyła do celu, myśli szybko przekuwały się w czyny. Lecz owe czyny jakoś na razie nie przynosiły upragnionego rezultatu. Podejrzewaliśmy, że to jej wysokie wymagania względem przyszłego wybranka sprawiły, iż nie udało jej się jeszcze spotkać nikogo odpowiedniego. Niemniej Gośka nie dawała za wygraną i uznała, że skoro nie wychodzi jej w „realu”, to spróbuje szczęścia w wirtualnym świecie. Łapczywie uchwyciła się tego pomysłu. Uwierzyła, że to jej następna, wielka szansa i stała się nałogowym „spędzaczem” czasu na internetowych portalach randkowych.
Tak bardzo ją to wciągnęło, że zarywała noce. Kilkakrotnie udając się do toalety, na przykład koło czwartej nad ranem, widziałem światło sączące się spod drzwi jej pokoju i słyszałem odgłos uderzeń w klawiaturę komputera. Odsypiała te noce na plaży, na którą udawała się z Kubą, swoim synem, zazwyczaj tuż po późnym śniadaniu. Za to po obiedzie, z błyskiem podniecenia w oku, relacjonowała nam przebieg randkowych rozmów w sieci.
Akurat na tapecie był pewien owdowiały, amerykański generał polskiego pochodzenia sposobiący się do zakończenia swojej misji w Iraku. Na emeryturze zapragnął osiąść w kraju przodków, znaleźć nową, polską żonę i wspólnie korzystać z uroków życia. Zamieścił swoje zdjęcie w mundurze galowym, na którym wyglądał, jakby przed chwilą zszedł z planu filmowego, co spowodowało, że jakiekolwiek resztki zdrowego rozsądku – jeżeli gdzieś się jeszcze tliły – uleciały z Gośki bezpowrotnie w siną dal. Nie mieliśmy sumienia gasić jej entuzjazmu przez wyrażanie naszych oczywistych wątpliwości i podejrzeń. Przyszła pani generałowa była przecież na wakacjach, wyszliśmy więc z założenia, że chociaż przez ten krótki czas niech cieszy się nie tylko słońcem, plażą i ciepłym morzem, ale także perspektywą świetlanej przyszłości.
Niestety, wkrótce po powrocie naszych gości do Polski, potwierdziły się nasze obawy co do intencji „pana generała”, a precyzyjniej rzecz ujmując, oszusta próbującego wyłudzić od Gośki pieniądze na rzekome opłaty manipulacyjne związane z ulokowaniem zgromadzonego przez niego złota w polskim banku. I pewnie by mu się to udało, tak jak w przypadku wielu innych kobiet, gdyby nie Kuba, który w odpowiednim momencie poszperał w internecie i bez trudu odkrył bolesną dla matki prawdę. Opamiętanie przyszło zatem w ostatniej chwili, nie na długo jednak, bo jak się wkrótce okazało, pani psycholog niezrażona niepowodzeniem, nadal namiętnie szukała odpowiedniego kandydata na męża na portalach randkowych. Nie musieliśmy długo czekać i już niebawem relacjonowała mojej małżonce przebieg namiętnych rozmów z panem psychologiem ze Szwecji. Jak się wyraziła, odnalazła w nim bratnią duszę i nie mogła się wprost doczekać, kiedy do tej duszy dołączy ciało, na zdjęciu ponoć całkiem apetyczne. Ale to już zupełnie inna historia, a jej zakończenie niech sobie każdy dopowie sam. Oczywiście podchodziliśmy do jej postępowania z pełną wyrozumiałością wystrzegając się jak ognia jakiejkolwiek oceny czy, nie daj Boże, krytyki. W każdym człowieku drzemie instynktowne pragnienie szczęścia oraz lęk przed samotnością i kto wie, jakbyśmy się zachowali, będąc w jej sytuacji.
Poza tym Małgorzata i jej syn okazali się bezproblemowymi gośćmi. Kuba większość czasu spędzał w swoim pokoju. Właściwie to odnosiłem wrażenie, że najchętniej w ogóle by z niego nie wychodził. Całkowicie pochłaniały go gry komputerowe oraz powieści fantastyczne. Jedyne rzeczy, które skutecznie ściągały go z łóżka i wzbudzały w nim odrobinę entuzjazmu to uczestnictwo w naszym wieczornym rytuale kąpieli w morzu oraz późniejsza partyjka „tysiąca”. Wszystkie inne rzeczy takie jak prażenie się na plaży, spacery czy zwiedzanie robił z wyraźną niechęcią i to przeważnie na kategoryczne żądanie swojej mamy. Mimo że nasi goście przylecieli do nas w sierpniu, a więc w Polsce od prawie dwóch miesięcy trwało lato, Kuba był biały jak kreda. I taki też wyjechał, mimo spędzenia dwóch tygodni na Majorce w ponad trzydziestostopniowych upałach. Mimo wszystko polubiliśmy tego chłopaka. Był nieco nieśmiały, raczej małomówny, ale wrażliwy i bardzo inteligentny. Gdy się go trochę pociągnęło za język, okazało się, że ma swoje pasje i dysponuje sporą wiedzą na tematy szczególnie go interesujące. Podziwiam i doceniam ludzi z pasją. Gdzieś w skrytości ducha nawet im zazdroszczę, zwłaszcza w sytuacji, gdy tak trudno wykrzesać ją w sobie samym.
… to, co jest za tobą, i to, co jest przed tobą, jest niczym w porównaniu do tego, co jest w tobie.
Robin S. Sharma
Tato…jak zwykle „klasa sama w sobie”Czekamy na następne rozdziały
Szanowny Panie Wiesławie,
Dziękuję za kolejny odcinek. Sądzę, że powinien Pan wydać swoje opowiadania w formie książki. Jest to bardzo interesujące i bardzo dobrze napisane nie tylko jako ciekawa historia, ale również stanowi fajny przewodnik turystyczny. Ja osobiście nie lubię czytać, ale Pana historia jest niezwykle szczera i b.dobrxe się ją czyta. Aż chce się tam pojechać. Wiem też dlaczego cytuje Pan mnicha S. Sharma. Może częściowo zainspirował się Pan jego postawą życiową. Pozdrawiam serdeczne i zazdroszczę mojej Kompelce takiego fantastycznego Syna
Cześć Wam Kochani, tyle razy miałam pisać i nie udało się wcześniej, bo żyję w wiecznym niedoczasie. Gratuluję wspaniałego „Roku w klapkach” i szczerze podziwiam, Wiesiu, Twój polot i umiejętności pisarskie. Jestem pod wrażeniem, bo powstaje piękna książka, która wciąga każdego podróżnika. A nawet ja mam w niej swoje miejsce 🙂 – rozbroił mnie rozdział 12 i uśmiałam się do łez. Dzięki! Choć śmiem twierdzić, że w gadaniu, Wiesiu, bijesz mnie na łeb, tylko tego nie widzisz :), dlatego zresztą piszesz tak pięknie!